czwartek, 24 sierpnia 2017

Książki i nie tylko

Środa. Trzeba zatem napisać parę słów o książkach. Nie wiem czy skończę dzisiaj, bo u nas już późny wieczór. Zabrałam się za pisanie posta późno, bo cały dzień czułam się niezbyt dobrze. Od dwóch dni zaczęły się pojawiać na moim ciele krostki. Na początku trochę się obawiałam, że są to ukąszenia komara, bo prasowałam przez parę godzin przy otwartym oknie. A tu ukąszenia mogą być niebezpieczne. Komary roznoszą dengę.
Udaliśmy się do kliniki doktora Anthony, zapoznać się z tutejszą służbą zdrowia. Klinika z zewnątrz nie wygląda zachęcająco. Po malajsku. Kto był w Azji ten wie, że autochtoni  nie przywiązują wagi do estetyki, lub ma ona trochę inny wymiar. Wnętrze na szczęście zaprzecza pierwszemu wrażeniu. Wygląda jak każda przychodnia. Ma recepcję, kilka gabinetów. Na miejscu można zrobić badania krwi i moczu, a może również posiadają szerszy zakres usług (tego nie musiałam sprawdzać).
Doktor, Hindus, koło sześćdziesiątki, przemiły w obejściu, okazał się również dermatologiem. Stwierdził na szczęście, że to żadna denga, a jedynie dość solidna alergia. wyszłam od doktora lżejsza o ok. 40 złotych, ale z tabletkami i maścią w rękach. Nie posiadamy tutaj żadnego ubezpieczenia. Koszty leczenia pokrywami sami. Po przedstawieniu rachunków w męża miejscu pracy, są nam zwracane na konto.
Dobra, koniec prywaty. Teraz będzie o książkach. I troszkę o robótkach. Dawno, oj dawno nic nie pokazywałam.


Zacznę od Zusaka "Posłańca", którego przesunęłam na termin późniejszy. Nie wiem, coś mi nie pasowało. Przeczytam później.

Zmieniłam na "Man na imię Lucy" Elizabeth Strout. Lucy, pisarka, matka dwójki dzieci trafiła na kilka tygodni do szpitala. Niespodziewanie dla niej odwiedziła ją matka. Nie widziała jej wiele lat. Spotkanie to wyzwoliło wiele wspomnień z dzieciństwa, z lat młodzieńczych. Przypomniało o biedzie, głodzie, braku czułości, izolacji, osamotnieniu. O walce z samotnością poprzez wejście w świat najpierw czytanych, a później pisanych książek. O bezwarunkowej miłości do rodziców. Króciutka książka, która w bezpretensjonalny, prosty sposób pisze o ludzkich relacjach, o nas . Świetna.



Okładka książki Mam na imię Lucy

Następną przeczytaną książką jest "Kolej podziemna" Colson Whitehead. Książka uhonorowana Nagrodą Pulitzera 2017 i National Book Award 2016. Zdobyła też Goodreads Choice Award w kategorii "historical fiction". Cora jest niewolnicą żyjącą w Stanach pod koniec XIX wieku. Jej matka uciekła, gdy Cora miała 8 lat, babka zmarła podczas zbierania bawełny. Wraz z Ceasarem, również niewolnikiem plantacji Randalla, postanawia uciec. Ucieka owianą tajemnicą koleją podziemną. Ucieka w miejsce, które daje jej pozorną wolność. W ślad za nią rusza łowca niewolników. Brzmi to jak typowa powieść o niewolnictwie. A tak  nie jest. Książka w prosty, pozbawiony emocji sposób pokazuje Amerykę, która do tej pory nie potrafi wyzwolić się z kajdan niewolnictwa. Bardzo, bardzo dobra książka, a czym jest tytułowa kolej podziemna przekonajcie się sami.

Okładka książki Kolej podziemna. Czarna krew Ameryki

Oczywiście dalej czytam Szymborską i Filipowicza. Jeszcze nigdy nie dawkowałam sobie żadnej książki, jak tę. 

I ostatnia książka, którą obecnie pochłaniam to "Ganbare!" Katarzyny Boni. To książka reportaż o tsunami w Japonii w 2011 roku. Choć nie tylko o tej katastrofie opowiada autorka. Już dawno nie czytałam tak dobrego reportażu. Pozwala wejść w centrum wydarzeń, historii ludzi, którzy przechodzą przez kilka trzęsień ziemi dziennie, którzy reagują zdyscyplinowanie na każde ostrzeżenie, którzy nie są tak twardzi i niewzruszeni jak pokazują w filmach. Dla mnie wiele informacji zawartych w tej opowieści jest nowością, więc czytam ją z wypiekami na twarzy.

Okładka książki Ganbare! Warsztaty umierania

To wreszcie nadszedł czas, aby pokazać drobiazgi, nad którymi teraz pracuję. Oczywiście mam skończone i nie obfotografowane dwa szale i jedną chustę, ale to kiedy indziej. Na szydełku!!!! mam teraz podkładki pod kubki. Do Malezji zabrałam ze sobą plastykowe pudełko pełne bawełny, włóczek cienizn na szale, chusty, troszkę jedwabiu. I właśnie z bawełny popełniam podkładki. Dla siebie zrobiłam z resztek, które przyleciały ze mną, zrobiłam takie. Zostało mi jeszcze bawełny na szóstą i może jedną, albo dwie pod talerze. Nigdy bym się za szydełko nie wzięła, ale wynajmujemy mieszkanie i używamy meble, których nie chcemy zniszczyć. W sklepach oczywiście można kupić, ale od czego ma się dwie ręce. Zwłaszcza, że robi się bardzo szybko i przyjemnie.



Wzięłam się również za przerób przemysłowy. Musimy za miesiąc zrobić przyjęcie dla conajmniej 50-ciu par. W zwyczaju jest przygotowanie prezentów dla przychodzących. Mamy pewne drobiazgi, ale wymyśliłam również, że każdy dostanie coś hand made, czyli dwie podkładki, białą i czerwoną. 



No i robię. Na razie jeszcze nie mam odruchu wymiotnego na widok tych maleństw. Jakby co, to mam 11 białych i 3 czerwone. Toteż koniec pisania i biorę się do pracy. Pozdrawiam.

wtorek, 15 sierpnia 2017

Pierwsze krótkie bardzo wakacje

Po prawie dwóch miesiącach bardzo ciężkiej pracy postanowiliśmy wyrwać się na totalne lenistwo. Jak łatwo zgadnąć, my ludzie znad morza, pojechaliśmy oczywiście nad morze. Południowochińskie Morze. Wybraliśmy trochę w ciemno, trochę z polecenia nowych znajomych Cherating. To bardzo mała, rozległa miejscowość, ciągnąca się przez parę kilometrów wzdłuż lini brzegowej. Przyjechaliśmy wieczorem, kiedy było już ciemno. Nie było zachwytów. Wręcz odwrotnie. Czepialiśmy się wszystkiego. Jak typowi Polacy.
Ranek powitał nas słońcem, palmami, ciepłym morzem, przyjemnym wiatrem. Z każdą chwilą zaczęliśmy wsiąkać w inność, spokój, momentami w siermiężność. Malezyjczycy są trochę inni. Inaczej odbierają poczucie ładu, czystości. Wiele takich rzeczy, jak brudna firanka, czy brudne nakrycie łóżka trzeba pokazać palcem. Wymienią, trochę zdziwieni o co nam chodzi.
Hotel był przy samej plaży i był praktycznie pusty. Malezyjczycy szykują się na długi weekend za dwa tygodnie.



Aby uchronić się przed słońcem, leżeliśmy sobie pod palmami kokosowymi z lekka obawą, czy aby nie spadną na nas. Nie spadły.





Piliśmy sobie wodę kokosową. Jest pyszna. I wyjadaliśmy wnętrze kokosa.


Pojechaliśmy na totalne lenistwo. Leżeć, czytać, robić na drutach (ja), pływać. Jednak po paru godzinach nic nierobienia postanowiliśmy coś jednak zrobić. Zapisaliśmy się na dwie wycieczki.
Jedna to nocna wycieczka łódką oglądać świetliki. Niesamowita sprawa. Nie wolno przed wypłynięciem używać żadnego środka przeciwkomarowego. Odstrasza to te cudne robaczki. 
Płynie się w totalnej ciemności. Ludzie prowadzący łódki, komunikują się ze stworzonkami za pomocą latarek. Przyciągają je do łódek. Dziesiątki światełek otaczają ludzi na łódce. Czasami udawało się je przechwycić i chwilę potrzymać na dłoniach, we włosach. To było trochę magiczne.
Niestety nie można było robić zdjęć. Zresztą nie było na to czasu.
Kolejnego dnia popłynęliśmy w to samo miejsce, czyli na rzekę Mangrove za dnia. 
Mijaliśmy domostwa. Trochę się różniły od wielkomiejskiego Kuala Lumpur.






Wjechaliśmy łódką w dżunglę. To było niesamowite uczucie. 








Piękno tego miejsca jest trochę przerażające świadomością tego co nim się kryje.






Boję się strasznie tych stworzeń. W życiu nie wejdę bez potrzeby do dżungli. Wolę ją oglądać z łódki, z mostu, z daleka.



Cherating ujął nas swojskością, naturalnością.








W jednym z domów mieścił się sklep, w którym sprzedawała Pani ręcznie farbowane koszulki. wszystko odbywa się na oczach turystów. Pani ma niesamowite wyczucie kolorów. Nie omieszkaliśmy zakupić sobie po jednej koszulce. 





W drodze powrotnej zjechaliśmy z drogi, żeby obejrzeć wodospad Sungai Pandan. Nie był jakiś oszałamiający, ale warto było nadrobić parę kilometrów. A Pan Mąż skorzystał z okazji i się wykąpał.







i tak się skończyły nasze króciutkie wakacje.
A na koniec jakieś olbrzymie robale. Ganiałam za nimi. Szybkie były.


Przepraszam, że tak długo was przetrzymałam, ale tyle się dzieje dla mnie nowego, że chcę się tym dzielić. Pozdrawiam bardzo ciepło.