Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szydełko. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szydełko. Pokaż wszystkie posty

sobota, 3 lutego 2018

Primavera i podróży do Myanmar ciąg dalszy

               Primavera to mieszanka bawełny (55%) i mikrofibry (45%). Jest niesamowicie miękka, przyjemna w dotyku. Kupiłam w kolorze 854, czyli naturalnym. Zabrałam do Malezji, planowałam zrobić sukienkę, lub luźny oversizowy top. Po przyjeździe tutaj, po zapoznaniu się z tutejszym klimatem, doszłam do wniosku, że nici z moich planów. Postanowiłam wykorzystać włóczkę na chustę robioną "francuzem". I fajnie. Nawet zaczęłam. Hmmm, zaczynałam 4 razy. Dochodziłam do kilkunastu centymetrów i prułam. I prułam i prułam. Primavera składa się z kilku, nieskręconych nitek. I przez to robiłam mnóstwo błędów, które były bardzo widoczne. Obraziłam się na te nitki.
Obraza trwała dość krótko, bo nie miałam pomysłów na zagospodarowanie cienizn przywiezionych z Polski, a poza tym potrzebowałam robótki podróżnej. Wymyśliłam, że zrobię szal szydełkiem.
I to był strzał w dziesiątkę. Primavera jest stworzona do szydełka. Szal jest dalej miękki, lejący i duży. Taki chciałam. Wykorzystałam dwa motki, czyli 1200 metrów. I o dziwo, używam go. Mieszkam na 38 piętrze, balkon mam na przestrzał, co oznacza cudne przeciągi, które pozwalają oddychać. Czasami jednak, zwłaszcza po deszczu, temperatura potrafi spaść do 25, 26 stopni (nie na długo) i wówczas na naszym balkonie jest całkiem chłodno.
Tak się prezentuje mój pierwszy, bawełniany szal.











To wracam do podróży do Myanmar.
Po odwiedzeniu stolicy kraju, która na stolicę nie wygląda ani trochę, pojechaliśmy do poprzedniej, czyli Yangon. I było cudnie! Tylko, nie chciałabym tam mieszkać dłużej niż kilka dni.
Od wyjścia z lotniska widać, że to biedny kraj. Na chwilę jest fajnie. Rzadkością są domy wielopiętrowe, w których jest winda, klimatyzacja i agregaty prądotwórcze. Normalnością tu są częste przerwy w dostawie prądu, więc można sobie wyobrazić, jak wygląda lodówka, po parogodzinnych przerwach. A kto chciałby na 10 piętro z zakupami lub nawet bez wchodzić a nie wjeżdżać. Komunikacji miejskiej nie ma, tylko w rejonie Down Town, czyli starego, kolonialnego  Yangon. Na szczęście taksówki są bardzo tanie. Cenę ustala się na drodze negocjacji przed ruszeniem w drogę. Ulice niestety nie są tak szerokie i tak dobrze rozwiązane jak w Malezji czy Tajlandii. Chodniki są pełne dziur i nierówności, trzeba uważać. A przede wszystkim są brudne, pełne śmieci
(inne poczucie czystości) i zastawione na każdym kroku straganami z jedzeniem i z wszelakim dobrem, które można sprzedać.
Ludzie są fantastyczni, przyjaźni, chętni do pomocy.

                Zwiedziliśmy największą i najważniejszą w mieście pagodę ( świątynię) Szwedagon. Niestety nie było tam tak cicho i pusto jak w Nay Pyi Taw. Trzeba było przepychać się przez tłumy wiernych. Miejscowi wierzą, że powstała 2500 lat temu, a jest ona o jakieś 1000 lat młodsza. Ale nie czepiajmy się szczegółów. Jest przepiękna, olbrzymia (kompleks świątynny zajmuje 46 ha) i pomimo tłumów, czuć tam zadumę i spokój.
Do świątyni prowadzą cztery zadaszone korytarze, gdzie można kupić różne dary, które trzeba ofiarować każdego dnia Buddzie.




Dalej jest tylko piękniej...
Zamęczę was. Trudno.




























Jeśli myślicie, że to już koniec z Birmą, to się mylicie. Na dzisiaj tak.

środa, 31 stycznia 2018

Wreszcie dziewiarsko, trochę czytelniczo, no i oczywiście podróżniczo.

           Minął już miesiąc nowego roku. Oczywiście nie wiadomo kiedy. Myślę, że to przez to, że bardzo dużo się przez ostatnie miesiące działo.
W grudniu z dnia na dzień wylądowałam w Polsce. Problemy zdrowotne mojej mamy zagnały mnie w tenisóweczkach, ale w sweterku z fino od Marzeny, w cienkiej kurteczce (moje najcieplejsze ciuchy w Malezji)  do grudniowej Polski. Ponieważ temat wyjazdu pojawił się nagle, postanowiłam zrobić niespodziankę wszystkim w Polsce i nie pisnęłam słówkiem prawie nikomu. To prawie, to były moje dzieci, Mateusz z Marzeną i Mikołaj. Po raz pierwszy w życiu utrzymałam w tajemnicy takie wydarzenie. Na ogół jestem tak podekscytowana, że natychmiast wszystkim się chwalę. I to było piękne!!! Niesamowite zaskoczenie, łzy i radość na twarzach rodziny i znajomych! Warto było przeżyć takie chwile.
Niestety wyjazd do Polski nie był zbyt fantastycznym przeżyciem. Pierwszy tydzień spędziłam w szpitalu u Mamy (jest już dobrze, a nawet na jej wiek i stan, bardzo dobrze), a drugi w łóżku z temperaturą 39 i pół. Nie spotkałam się z przyjaciółmi, znajomymi, nie zrobiłam zakupów. Przeleżałam prawie calusieńki tydzień. Bałam się, że nie będę w stanie lecieć. Wstałam dzień przed wyjazdem do Warszawy. Do Polski zawiozłam chustę entrelakową dla mamy i cardigan dla mojej kochanej siostrzenicy. Oczywiście żadnych zdjęć nie mam.
Na miejscu zrobiłam owej siostrzenicy komin, też nie doczekał się sesji.
Tydzień temu mój mąż poleciał służbowo do Polski. I tu przygotowaliśmy go lepiej do wyjazdu. Kupiliśmy ciepłą kurtkę, a ja zrobiłam komin i czapkę.
Zdjęcia są słabiutkie, bo robione przy sztucznym świetle i do tego selfie lustrzanką.







Włóczka to baby alpaca, która przywiozłam z Polski, jako pozostałość po szalu dla mnie i Baby Dreamtime Merino 4 ply firmy Patons, druty 3,5 i 3,75.
Bardzo ciepły zestaw. Mam odsłuchy z Polski, że bardzo się sprawdza, bo temperatura trochę odbiega od tej malajskiej.

Nie poznaję się zupełnie, bo mam obecnie na drutach trzy rozpoczęte robótki. Nigdy tak nie robiłam. Zawsze kończyłam jedną i zaczynałam następną. Teraz ciągle chcę coś nowego.
Czymś nowym w moim dziewiarskim życiu jest szydełko. Nowym, bo mnie do niego ciągnie. Do robienia różnych domowych akcesoriów, mam nadzieję, że upiększających dom. Ostatnio bardzo zaintrygowały mnie mandale. Zrobiłam dwie, znalazły swoje miejsce na ścianach. Dzisiaj pokażę wam mniejszą. Nie wiem jak wam, ale mi bardzo się ona podoba.







Wiecie jak wyglądają ściany w wynajmowanych mieszkaniach, olbrzymie połacie pustych, białych powierzchni. Staramy się je pomału zagospodarować. I moje mandale bardzo w tym pomagają.

Teraz trochę będzie o książkach, bo Nowy Rok powitałam z hukiem, czyli z dobra literaturą.
Z Polski, ze względu na limit kilogramów, które mogliśmy ze sobą wziąć, wzięłam tylko takie oto pozycje.


Resztę dokupuję z Publio na kindla.
I tak z tej półki przeczytałam w Nowym Roku:
1. "Dymny. Życie z diabłami i aniołami" Moniki Wąs. Genialna biografia Wiesława Dymnego, artystę o wielu zdolnościach, który jednak żadnej nie potrafił się tak naprawdę poświęcić.
2. "Dymna" Elżbiety Baniewicz. Świetna biografia wielkiego człowieka, a dopiero potem fantastycznej aktorki.
3. "Drwale" Annie Proulx, to prezent świąteczny od wrocławskich dzieci. Jeśli ktoś czytał "Kroniki portowe", albo "Tajemnicę Brokeback Mountain"to nie muszę go zachęcać do lektury tej książki. Wielopokoleniowa saga o drwalach z Kanady, a właściwie powieść o lesie, o tym, jak niszczymy środowisko, jak nasze działania mogą doprowadzić do zagłady. Świetna książka.
4. "Nikt nie widział, nikt nie słyszał..."Małgorzaty Wardy. Opowieść o zaginionych dzieciach. Trzy przeplatające się historie, których tłem są zaginione dzieci. Mocna, ale bardzo dobra książka.
5. 'Fałszerze pieprzu" Moniki Sznajderman. Opowieść o jej korzeniach polsko - żydowskich. To jest wyrzut sumienia. Mocna książka, dająca do myślenia.

To teraz będzie trochę o podróżach.
W połowie stycznia pojechaliśmy do Myanmar, czyli dawnej Birmy. Wyjazd był bardzo krótki, ale pokazał nam, że musimy tam wrócić. Nie jest tak rozwinięty cywilizacyjnie jak Tajlandia, czy Malezja, ale przez to bardzo ciekawy.
Najpierw pojechaliśmy do Nay Pyi Taw, czyli stolicy Myanmar. Jest to najdziwniejsza stolica, jaka znam. Została wybudowana zaledwie w kilka lat i ogłoszono ją jako stolice w 2006 roku. Obszarowo jest olbrzymia, ale jeśli myślicie, że jadąc tam zobaczycie typowe miasto, to się mylicie. Nie ma tam kamienic, wysokich budynków, ruchu ulicznego typowego dla dużego miasta, sklepów ( są dwa małe centra handlowe), restauracji ( kilka w centrach handlowych). Jest dużo hoteli, które zajmują po kilka hektarów powierzchni, a które zapełniają się tylko podczas targów kamieni szlachetnych. Są budynki rządowe, są wille bardzo bogatych generałów. I są szerokie, oświetlone drogi, po których jeździ niewiele samochodów. Tak wygląda stolica Myanmar:





Jest to najdziwniejsze "miasto" jakie widziałam, nie wiadomo po co i dlaczego powstało. Sprawia surrealistyczne, a nawet psychodeliczne wrażenie. Olbrzymie, puste przestrzenie.
Jedyne co w nim fajne to ludzie. Niesamowicie otwarci, uśmiechnięci, przyjaźni. Jest tutaj, jak w całej Birmie bardzo bezpiecznie.
Wzbudzaliśmy tutaj ogromne zainteresowanie, moje blond włosy i łysa głowa mojego męża, która nie była głową mnicha. Dziwne. Ponadto, cieszyli się bardzo, że szanujemy ich świątynie i zakładamy długie  chusty, aby zakryć gołe nogi.
 
                Jest tu jeszcze jedno ciekawe miejsce, które warto zobaczyć, świątynia Uppattasanti Paya. Zbudowana trochę na wzór świątyni Szwedagon W Yangon. Zrobiła na nas duuuże wrażenie. Byliśmy wieczorem, przed zachodem słońca. Ludzi mało, ciepłe światło zachodzącego słońca, delikatna muzyka rozchodząca się wokół z głośników, modlitwy mnichów, to wywołało nasz zachwyt. Niekłamany zachwyt!!!












A to zapowiedź naszej wizyty w Yangon, czyli dawnym Rangoon. To jest dopiero klimatyczne miejsce. Wciąga.




Do następnego razu.